sobota, 27 września 2014

skąd tu tyle wody ?


Dzisiaj króciutka przejażdżka i zwiedzanie fabryki wody czyli ujęcia wody w pobliskim Pilchowie.


Mimo mżawki i chłodu zebrała się spora grupka szczecinian ciekawych skąd ta woda i czy aby na pewno można ją pić.


Zbieramy się przed budynkami ujęcia wody na malowniczej łące gdzie pracuje dwanaście pomp wydobywających wodę dla Szczecina. Tu wysłuchujemy historii dostawa wody dla miasta Szczecina od  prywatnych studni do początków wodociągów i jego intensywnego rozwoju wraz z uwolnieniem miasta z murów twierdzy Szczecin.


Łąki odwiedzają tylko zaprzyjaźnione z pracownikami sarny, a przewody wysokiego napięcia okupują ptaki.


Przed budynkiem pomp podziwiamy (niektórzy trochę mniej) rytm modernistycznego budynku i słuchamy wykładu o istocie funkcji w architekturze.

Wspaniałe gzymsy pełnią oprócz koronnych także funkcje konstrukcyjne, ramiona suwnicy stanowią rygle a pomost w budynku filtrów spina cały obiekt - ot brak przerostu formy nad treścią.


Hala filtrów.


Areacja ...


... i przesączanie.


Stąd oczyszczona woda płynie do miasta.


W hali pomp można obejrzeć jeszcze oryginalne lampy z czasów powstania budynku.


Przyrząd do otwierania świetlika.


Oryginalna pompa rocznik 1929 - sprawna choć nie wykorzystywana. Ciekawostką jest to, że zarówno ta jak i działające obecnie pompy są spalinowe, w czasie awarii energii elektrycznej jaką przeżył Szczecin parę lat temu całe miasto zaopatrywało ujęcie Pilchowo. 


Na zakończenie zwiedzania pijemy wodę, którą Pilchowo wysyła do miasta. Cóż, szkoda że nie do mojego kranu.


Odrobinę zmarznięci wychodzimy z hali pomp i zastajemy mokre rowery, którymi przyjdzie nam wracać do domu.


Wracamy w deszczu i mroku.


We wrześniu o dwudziestej jest już ciemno.


sobota, 13 września 2014

Jesienne zbiory


Wrzesień tak kusi piękną pogodą, zapachami i dojrzałymi owocami, że warto wyruszyć na przejażdżkę nawet w południe. Jedziemy na zbiory owoców dzikiej róży.  Wybieramy się w kierunku granicy polsko-niemieckiej, w okolice Bobolina i  Grambow.


Polne drogi kuszą przejażdżką i zapewniają najlepsze wyżywienie,miedze pełne głogów i róż, które były celem dzisiejszej wycieczki.


Są jabłka, które wyglądają jak śliwki ...


... śliwki, które wyglądają jak rodzynki ...


... i wreszcie Rosa canina - cel dzisiejszego polowania.


Obskubujemy krzaki i kłujemy się w palce. Żurawie zbierają się do odlotu z charakterystycznym klangorem.


A my z sakwą pełną dzikiej róży zazdrościmy trochę żurawiom i decydujemy się na odwiedziny w pewnym uroczym pobliskim lesie gdzie bywa całkiem sporo grzybów.


Jedziemy na zachód w kierunku Grambow i dalej nieoznaczonym szlakiem w gęsty mieszany las. Na leśnej polanie spotykamy żabę w barwach polowych,


a w samym lesie wita nas przyczajony dzięcioł średni w barwach galowych.


Taki to tajemniczy i baśniowy las kusi żeby pochodzić po miękkim mchu i poszukać skarbów w nim ukrytych.
Niestety nasze miejsce zrobiło się ostatnio dosyć popularne i to wcale nie wśród miejscowych. Na szczęście zostało jeszcze trochę atrakcji leśnego runa.




Nie wszystkie znalazły się w naszych sakwach, te których nie znamy zostają uwiecznione obiektywem aparatu i posłużą mieszkańcom lasu.


Z lekko zatłoczonego lasu wyjeżdżamy na słoneczną polną drogę, 


ale i tu nie jesteśmy sami. Tego pana ( a może panią? ) widziałam po raz pierwszy.


Ścięte drewno pachnie i przypomina o zbliżającym się sezonie pieczonych jabłek i wieczorów przy kominku.





Najgroszy odcinek trasy - powrót do Szczecina przez Lubieszyn i Wąwelnicę - ciągle pod górę i bez możliwości skrócenia drogi. W lesie przed Bezrzeczem wypijamy resztki wody i  z górki pędzimy do Szczecina.


Wieczorem zbiera się na burzę. 


niedziela, 24 sierpnia 2014

Dzień w Berlinie


W końcu zdecydowaliśmy się wykorzystać położenie naszego miasta i dogodne połączenie kolejowe ze stolicą Niemiec. Sobotnim świtem stawiliśmy się na dworcu, zapakowaliśmy rowery i w drogę.
Ze Szczecina kursują bezpośrednie pociągi do Berlina, całodobowy bilet dla pięciu osób kosztuje 30 euro, a opłata za przewóz roweru to 5 euro.

Pociąg kończy bieg na stacji Gesundbrunnen. Mimo sierpnia jest przejmująco zimno. Czas opracować plan działania.


Przyjmujemy kierunek Fernsehturm - tam z pewnością napijemy się gorącej kawy.


Jadąc na południe Brunnenstrasse po raz pierwszy dzisiaj spotykamy się z historią. Dawną linię muru wyznaczają dziś tylko symboliczne stalowe pręty, a mural na ścianie budynku przypomina o tych, którzy próbowali przejść na drugą stronę.



Jadąc w kierunku Alexanderplatz nachodzi mnie pierwsza rowerowa refleksja. Poruszamy się głównie ulicą, a ścieżki rowerowej najczęściej nie ma lub pojawia się tuż przed skrzyżowaniem. Ruch mimo sobotniego poranka jest spory, a mimo to w obcym mieście czujemy się pewniej niż u siebie ... Nikt nie trąbi, nie przepycha się i nie pogania. 


Po drodze mijamy stację roweru miejskiego - nie jest to jednak jedyna wypożyczalnia w mieście. W poszczególnych dzielnicach funkcjonują małe wypożyczalnie, a cena wynosi 8 -12 euro na dzień. 


Alexanderstrasse. Nie wyobrażam sobie tej sytuacji w Polsce.


Alexanderplatz. Tu nie ma ruchu samochodowego, jest za to tramwaj, stacja kolejowa i mnóstwo turystów pieszo i rowerem. Wypijamy gorącą kawę w towarzystwie wszędobylskich wróbli i ruszamy dalej. 


Chociaż nie mieliśmy tego w planach, jej kopuła przykuła naszą uwagę i przyjechaliśmy obejrzeć z bliska - mowa o Nowej Synagodze. Zniszczona podczas Nocy Kryształowej i zbombardowana w 1943 r. została odbudowana. Dzisiaj pełni funkcje sakralne i kulturowe - jest siedzibą Centrum Judaizmu w Berlinie. 


Siła oddziaływania tego budynku to nie tylko imponujący wygląd. Historia i przesłanie płynące z tablic umieszczonych na elewacji jest czytelne nawet dla nie znających niemieckiego. To wszystko potęgowało jeszcze odizolowanie synagogi od ulicy i patrol policji stale pełniący straż przed wejściem. Bardzo to smutne szczególnie w tak multikulturowym mieście. 


I na zakończenie jeszcze ostrzeżenie dla rowerzystów. To chyba jedyne miejsce w Berlinie gdzie pozostawienie roweru grozi jego konfiskatą.


Berlin to miasto tysiąca klimatów. Jedziemy Friedrichstrasse - ulicą, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Wielkomiejski ruch i tętno stolicy, turyści i berlińczycy, markowe domy towarowe i sklepiki z pamiątkami. Dla mieszczucha to raj.


Friedrichstrasse dojeżdżamy do Chekpoint Charlie - dawnego posterunku granicznego pomiędzy Berlinem Zachodnim a Wschodnim. Dawniej ostatni punkt przed strefą NRD dzisiaj atrakcja turystyczna przyciągająca tłumy. Za jedno euro można uwiecznić się w towarzystwie miłych żołnierzy.


Ulice pełne są turystów, taksówek, autokarów i ... rowerzystów. 
Pomimo tego komunikacyjnego chaosu nie ma żadnego problemu z poruszaniem się rowerem.


Po miejskich atrakcjach odpoczywamy w jednym z wielu berlińskich parków. 


Gdzie zieleń ma ostatnie słowo a użytkownicy muszą to uszanować.


Kolejny punkt programu i spotkanie z historią. Płyta lotniska Tempelhof otwarta dla mieszkańców stanowi miejsce wypoczynku i rozrywki. Nie ma możliwości zwiedzania budynków lotniska, ale z daleka można obejrzeć  jeden z amerykańskich samolotów zwanych "rodzynkowymi bombowcami", które zaopatrywały ludność Berlina Zachodniego. 



Podczas wietrznych dni pas startowy jest idealnym miejscem na puszczanie latawców. I na sprawdzenie możliwości rowerzysty ;)


Wracamy w kierunku centrum uroczą Akazienstrasse w dzielnicy Schoneberg pełną kafejek, sklepików i księgarni.


Tętniąca życiem Tauentzinstrasse i widok na Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma. Kolejny przejmujący ślad po II Wojnie Światowej.


Jednak największe wrażenie robi wnętrze ośmiokątnej nawy powstałej w miejscu zburzonego podczas działań wojennych kościoła. Zarówno kolorem wnętrza, którego nie oddaje zdjęcie jak i ciszą tak odmienną od miejskiego zgiełku.


Ciepłe popołudnie nad Sprewą. 
Czas wracać. Jeden dzień poświęcony na Berlin to stanowczo za mało.