niedziela, 28 sierpnia 2016

pierwsze grzybobranie



Mimo jeszcze trwających wakacji jesień niepostrzeżenie wkrada się w krajobraz. 
A, że jesień to wiadomo - grzyby.


Miała być przejażdżka w kierunku Myśliborza Wielkiego, ale tłumacząc się upałem skręcamy w las tuż za Tanowem.


Wszystko dobrze, tylko gdzie te grzyby?


Wtem ...


Zające mnożą się jak króliki.



Mnożą się też inne grzyby, które mimo okrutnej suszy wdzięcznie pozują do zdjęć.


W lesie upał nam nie straszny.


W końcu nawet polującemu z aparatem trafia się zdobycz.


W tym upale młoda ropucha nie ma ochoty ruszyć żabką.


Takie to nasze grzybobranie jak babie lato - ni to lato ni to jesień.

Wiaderko grzybów zebrane. Na zakończenie malutkie ognisko przy leśniczówce Białej.
I do domu.

niedziela, 21 sierpnia 2016

miasto, wyspa, port


Przedostatni weekend wakacji i ostatnia w tym roku wycieczka organizowana przez Rowerowe podróże małe i duże. Dziś ponownie odwiedzimy teren szczecińskiego portu. Podczas zeszłorocznej wycieczki pogoda nie dopisała - dziś jest równie pochmurnie dobrze, że nie aż tak zimno. Tym razem ruszamy z Łasztowni, sprzed Starej Rzeźni, która w ten właśnie weekend świętuje Dni ulicy Zbożowej. Ulicy, która wraca do miasta po latach powojennej izolacji.


Z Rowerowymi podróżami współpracują szczecińskie - i nie tylko - kluby rowerowe. Nie da się ukryć, że dzięki temu impreza zyskuje na popularności i skutecznie realizuje założenia zbliżenia osób lubiących jazdę rowerem i swoje miasto.


Imprezie towarzyszą również foodtracki - coś poważnego na ząb i coś na słodki deser.


Bogatsi o maszt i chorągiewkę - szkoda, że nie mieliśmy okazji promować Szczecina podczas naszej wielkiej włóczęgi - jesteśmy gotowi na podbój portu.



Pierwszy przystanek przy THPV Bembridge wciąż cumującym przy Basenie Wschodnim - jak jednak długo nie wiadomo, przy braku zainteresowania ze strony władz miasta i województwa statek najprawdopodobniej opuści Szczecin.


Z magazynem portowym w tle słuchamy historii zarówno statku jak i budynku dawnej maszynowni, do którego za chwilę wejdziemy. 


Wnętrze dawnej maszynowni to imponujący przykład architektury przemysłowej, która w sprytny, historyzujący sposób ukrywa swoją właściwą funkcję.


Na zewnątrz miasto pojawia się i znika.


Kolejną atrakcją jest przejazd przez ogromy magazyn pełen papieru.


Na zewnątrz magazynowane jest całe mnóstwo aluminium, którego kolor i blask przywozi na myśl księżyc.


Spod elewatora Ewa widoki miasta są spektakularne, na pierwszym planie to za czym Szczecin tęskni - biała flota, stocznia, port.


Jednak wystarczy się odwrócić, by zobaczyć drugą twarz miasta nad Odrą. Ciche rozlewiska, ptasie ostoje, zakątki, które badał i wśród których mieszkał Paul Robien - przyrodnik i pacyfista. 


Peleton jednak rusza dalej. 


Suwnice nad Kanałem Dębickim. Słońce przypomniało sobie, że to w końcu sierpień. 


Czas na powrót.


Zanim jednak wrócimy na piknik czeka nas ostatnie wyzwanie - zagramy utwór muzyczny na dzwonkach rowerowych i pobijemy ubiegłoroczny rekord w liczbie dzwoniących. 


Z bąblem na kciuku - graliśmy całe 5 minut! - wyczekany posiłek.


Posileni obserwujemy spadochroniarzy lądujących na plaży na wyspie Grodzkiej i wyścigi modeli żaglówek. Mimo kolejki korzystamy z okazji i znakujemy rowery - oby był to wystarczający straszak dla amatora cudzej własności.

Dni ulicy Zbożowej trwają - w końcu tu bije serce miasta.


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Podsumowanie wielkiej włóczęgi

Jak w skrócie i mapach wyglądała nasza wielka włóczęga. Gdzie spaliśmy i co jedliśmy - czyli garść wskazówek dla wybierających się w trasę Przemyśl - Zamość i planujących korzystać ze szlaku Green Velo na tym odcinku.

Dodam tylko, że aby dostać się na drugi koniec Polski (albo gdziekolwiek indziej pociągiem dalekobieżnym) należy wykazać się siłą fizyczną, determinacją i odpornością psychiczną. Po pierwsze należy podnieść rower na wysokość trzech niebotycznie stromych stopni i wmanewrować go w wąziutkie drzwi wagonu. Następnie w magiczny sposób do wciśniętego roweru należy dorzucić sakwy, które tymczasem zostały na peronie. I na zakończenie umieścić siebie w przedziale, rower na hakach a sakwy na półkach. Nie wiem jak można dokonać tego w pojedynkę. Do tego ma się na głowie gwiżdżących konduktorów i współpasażerów zdziwionych kolejną osobą w przedziale. Jasną stroną mocy są jednak podróżujący rowerzyści - zawsze można liczyć na ich pomoc w sytuacji awaryjnej. 

Patent sprzed lat czyli ładowanie i rozładowywanie przez okno przedziału jest najlepszym rozwiązaniem przy przenoszeniu bagaży z trzech czy czterech rowerów - i to zarówno przy krótkich postojach jak i dla skrócenia drogi z przedziału na peron. Szczególnie gdy na stacji końcowej po minucie postoju w wagonie gaśnie światło.

Koniec końców po 14 godzinach w pociągu docieramy do Przemyśla.  


Dzień 1. Budzimy się w schronisku PTTK. Klimat jak sprzed lat: umywalka w pokoju i piętrowe łóżka, rowery mają większe luksusy - cały garaż do ich dyspozycji. W planach była wycieczka do Krasiczyna (ok. 12 km) potem zwiedzanie miasta. No cóż, szlakiem fortecznym udało nam się ugrzęznąć w błocie i stracić pół dnia na błądzenie po chaszczach, które (podobno) kryją forty twierdzy Przemyśl. Po przejechaniu 16 km w męczarniach w strugach deszczu rezygnujemy z Krasiczyna. Po raz pierwszy wjeżdżamy na szlak Green Velo.



Mimo ulewy po raz pierwszy doceniamy nawierzchnie jakie oferuje szlak wschodniej Polski. 
Przejechaliśmy ok. 20 km. Odrobinę wkurzeni zostawiamy rowery w garażu i ruszamy na podbój Przemyśla. Zziębnięci przysiadamy w Cudach wiankach - na oko to najlepsza restauracja w rynku i jest warta grzechu - tu zjecie najlepszą zupę z pieczonych pomidorów w życiu. Żegnamy pierwszy dzień wakacji w Absyncie, którego wystrój w pełni oddaje nazwę, a w karcie odnaleźć można Zieloną Wróżkę - podaną w tradycyjny sposób, którego nie sposób zapomnieć. 
Wielka włóczęga dopiero przed nami.



Dzień 2. Odcinek Przemyśl - Wielkie Oczy. Z mieszanymi uczuciami opuszczamy Przemyśl - samo miasto jest warte dłuższego pobytu, ale słabe oznakowanie i fatalny stan szlaków zniechęciły nas do zwiedzania. 
Przejeżdżamy na lewy brzeg Sanu kładką pieszo-rowerową. Dzisiaj grzecznie pilnujemy szlaku, który jednak aż do przeprawy na Sanie w Nizinach prowadzi drogami gminnymi. Jedziemy więc gęsiego po drodze przystając w ciekawych miejscach: arboretum w Bolestraszycach i forcie San Rideau, niezliczonych przydrożnych kapliczkach, kościółkach i cerkwiach ...


San przekraczamy fantastyczną wiszącą kładką - za nią szlak prowadzi już polną szutrową drogą.  Dalej jest rożnie, ale nie zmienia się jedno - oznakowanie nie pozwala zboczyć ze szlaku a nawierzchnia w najgorszym razie to jeszcze nie ubity do końca kliniec.
W trasie zastaje nas pora obiadowa - niezrażeni brakiem gastronomii rozkładamy sprzęt i korzystając z uprzejmości pani ze sklepu w Chotyńcu gotujemy w zacisznym ogródku. Nie spodziewaliśmy się, że ten dzień będzie tak długi. Do dzisiejszego celu czyli Wielkich Oczu przejechaliśmy 67,4 km z pełnym obciążeniem i nie oszukujmy się - bez żadnego przygotowania. Mamy poważne obawy co będzie nazajutrz z naszymi kolanami. Zniechęcenie niweluje komfort noclegu, którego nie spodziewaliśmy się na końcu świata. W centrum wsi dom weselny Sielanka oferuje znużonym podróżnym czyste pokoje z łazienkami, kuchnię z jadalnią i - co najbardziej interesowało najmłodsze pokolenie - darmowy internet. Przemili ludzie, cały ośrodek otwarty, pani po uzgodnieniu ceny zostawiła nas samych - jutro klucze oddamy w sklepie ... 

Wyspani i o dziwo na chodzie, pijemy poranną kawę w ogródku, przy oczku wodnym - takie luksusy nie spotkają nas już do końca wyprawy. 



Dzień 3. Wielkie Oczy - Horyniec Zdrój. Szlak prowadzi leśnymi drogami - wszędzie asfalt. Jesteśmy blisko granicy, mijają nas różne dziwne pojazdy mimo zakazu wjazdu ... Wzbudzamy niewątpliwe zainteresowanie również Straży Granicznej - obyło się bez legitymowania, ale chyba tylko ze względu na nasze rodzinne miasto. Panowie nie mogli uwierzyć, że wieźliśmy rowery na drugi koniec Polski a teraz błąkamy się po podkarpackich lasach. A w lasach można znaleźć zapomniane osady, cudowne kapliczki i ... leśne smakołyki.


Po przejechaniu 40,5 km dojeżdżamy do Horyńca-Zdroju. Obiad w miarę, mało na talerzu i kelner z fochem. Miasteczko uzdrowiskowe z ciekawym architektonicznie parkiem zdrojowym, w jednym  z ośrodków ogólnodostępny basen i fantastyczne pole namiotowe. Camping "Pod lasem" miejsce na rozbicie się na miękkiej murawie, obok sad właścicielki i ogród warzywny. Warunki spartańskie, ale poranne i nocne ptasie trele rekompensują takie drobiazgi.



Dzień 4. Horyniec Zdrój - Susiec. Pierwsze zwijanie biwaku idzie dość sprawnie i mimo kolejki do prysznica jeszcze rankiem wyruszamy na szlak. Planowane odbicie ze szlaku - i oglądamy urocze kapliczki poświęcone ważnym dla tych okolic wydarzeniom i strzegące źródeł bijących w tych okolicach. Dalej już zgodnie z mapą i oznaczeniami - naprawdę trudno zgubić Green Velo na każdym rozjeździe lub kawałek za nim stoi charakterystyczny pomarańczowy znaczek. 



Na obiad przystajemy w Narolu i jest to kolejne miejsce godne polecenia - Narolskie smaki - tu można się najeść prawdziwym domowym jedzeniem, za niewielkie pieniądze. Tuż przed obiadem łapiemy pierwszą - i o dziwo jedyną - gumę w trakcie wyprawy. Żeby było zabawniej okazuje się, że napięcia nie wytrzymała łatka, która się po prostu odkleiła. 
Posileni i odrobinę rozleniwieni wpadamy na idiotyczny pomysł skrócenia drogi do szumów - czyli przełomów rzeki Tanwi. Chcemy obejrzeć je jeszcze przed dzisiejszym noclegiem. Z mapy wynika, że zaoszczędzimy ok. 4 km. Najpierw więc pół godziny szukamy początku szlaku, potem za nic mamy ostrzeżenia innych rowerzystów, że przed nami tylko piach. No i cóż, grzęźniemy w tymże, pchamy rowery, gryzą nas pająki i niektórym puszczają nerwy. Do szumów dojeżdżamy o zachodzie słońca. Mimo wszystko razem znajdujemy pole namiotowe w Suścu, gdzie czekają nas innego rodzaju przygody - na nie jednak nie mamy już żadnego wpływu. Przejechaliśmy 54,5 km oszczędzając 4 km na odległości i dodając dobrą godzinę pchania ciężkich rowerów przez piach. Nie róbcie tego.
Po kolorowej nocy, korzystając z dobrodziejstw ciepłej wody robimy pranie i obwieszamy sakwy. Przed nami Roztocze.




Dzień 5. Susiec - Zwierzyniec. Postanawiamy rozpocząć podbój Roztocza od rozpoznania dalekich widoków - niestety widok z góry wieży widokowej jest taki sam jak spod jej stóp. Szlak prowadzi nas do Józefowa i w jego okolicach jedziemy jedyną drogą rowerową jaka nam się trafiła. W samym Józefowie w informacji turystycznej spotykamy przesympatyczną panią - fankę trójmiasta i pyszną piekarnię z nie najgorszą kawą. Z Józefowa szlak prowadzi nas w ostępy Roztoczańskiego Parku Narodowego, którego mikroklimat działa orzeźwiająco nawet w największe upały. I tak po zaledwie 39,5 km - co to dla nas :) docieramy do Zwierzyńca. Rozbijamy namioty i ruszamy w miasto.

Sam Zwierzyniec rozczarowuje jednak kościół "na wodzie" to pozycja obowiązkowa.


Oprócz samego kościółka z przepiękną barokową elewacją warto zobaczyć dawne zabudowania ordynackie, browar i dzielnicę Borek - kompleks domów drewnianych powstały w latach 20 i 30-tych XX w., a trzeba się spieszyć bo niezeszpeconych domów zostało dosłownie parę. Smaczny, choć niezbyt tani obiad jemy w Karczmie Młyn z widokiem na staw i najsłynniejszy zabytek Zwierzyńca. Co do pozostałej części miasta, cóż kto bywa w nadmorskich kurortach ten wie.

Co bardzo mnie jednak bardzo cieszy, w każdej miejscowości trafiamy na wypożyczalnie rowerów - o przeróżnym charakterze - co świadczy o ogromnej popularności dwóch kółek.

Noclegu na polu namiotowym w Zwierzyńcu nie będziemy specjalnie wspominać, mało drzew, czynne z przerwami - niby nowe - prysznice i sąsiedztwo dyskoteki sprawiają, że z przyjemnością pozostawiamy za sobą dawną siedzibę ordynacji zamojskiej.


Dzień 6. Zwierzyniec - Zamość. Dzisiaj opuszczamy Green Velo i udajemy się w poszukiwania moich wspomnień z lat dziecinnych. 


Na takich drogach czuję smak dzieciństwa, tylko wieś już jakby nie ta ...


Temperatura, wiatr i ukształtowanie terenu są przeciwko nam. Cała trasa biegnie wzdłuż dróg, w tym jedną drogą krajową w kierunku Szczebrzeszyna o masakrycznym dla nas nachyleniu. W końcu mokrzy i o ostatniej kropli wody wtaczamy się na szczebrzeszyński rynek. Dopiero po uzupełnieniu płynów jesteśmy w stanie przywitać się z brzmiącym chrząszczem i rozejrzeć się po kościołach trzech religii. Miasteczko mimo przebiegającej tuż przy rynku drogi krajowej ma wciąż klimat tygla wielu kultur, położonego na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Z myślą o rychłym powrocie odjeżdżamy w kierunku Zamościa. Jedziemy częściowo Green Velo, potem jak najdłużej się da drogami gminnymi, tak by jak najkrócej korzystać z drogi krajowej. Ostatni odcinek okazuje się jednak całkiem przyjemny - jedziemy dość szerokim poboczem. Kierowcy są przyzwyczajeni do dużego ruchu rowerowego i zachowują odpowiednią odległość.

W Zamościu zatrzymujemy się na campingu w pobliżu starego miasta, jest głośno - od drogi wjazdowej do miasta dzieli nas tylko pas zieleni, pole jest małe, ale jest ciepła woda, czyste natryski i miękka trawa. 


Przejechaliśmy 55,2 km, a w sumie 277 km. To właściwie koniec naszej włóczęgi - teraz czeka nas dzień w mieście idealnym, a potem kolejne przygody kolejowe.


Bladym świtem opuszczamy Zamość z dworca widmo - zamkniętego na cztery spusty - bilety kupimy dopiero w pociągu.


A operatywny kierownik pociągu pomieści wszystkich chętnych.
W drodze z Lublina do Warszawy poznajemy urok Przewozów Regionalnych - szerokie drzwi i zdarza się, że niskie schody - do takiego wagonu nawet ja mogę wtaszczyć rower z sakwami.


Powrót do domu - żegnamy lato i naszą pierwszą - nie ostatnią - włóczęgę.