Jak w skrócie i mapach wyglądała nasza wielka włóczęga. Gdzie spaliśmy i co jedliśmy - czyli garść wskazówek dla wybierających się w trasę Przemyśl - Zamość i planujących korzystać ze szlaku Green Velo na tym odcinku.
Dodam tylko, że aby dostać się na drugi koniec Polski (albo gdziekolwiek indziej pociągiem dalekobieżnym) należy wykazać się siłą fizyczną, determinacją i odpornością psychiczną. Po pierwsze należy podnieść rower na wysokość trzech niebotycznie stromych stopni i wmanewrować go w wąziutkie drzwi wagonu. Następnie w magiczny sposób do wciśniętego roweru należy dorzucić sakwy, które tymczasem zostały na peronie. I na zakończenie umieścić siebie w przedziale, rower na hakach a sakwy na półkach. Nie wiem jak można dokonać tego w pojedynkę. Do tego ma się na głowie gwiżdżących konduktorów i współpasażerów zdziwionych kolejną osobą w przedziale. Jasną stroną mocy są jednak podróżujący rowerzyści - zawsze można liczyć na ich pomoc w sytuacji awaryjnej.
Patent sprzed lat czyli ładowanie i rozładowywanie przez okno przedziału jest najlepszym rozwiązaniem przy przenoszeniu bagaży z trzech czy czterech rowerów - i to zarówno przy krótkich postojach jak i dla skrócenia drogi z przedziału na peron. Szczególnie gdy na stacji końcowej po minucie postoju w wagonie gaśnie światło.
Koniec końców po 14 godzinach w pociągu docieramy do Przemyśla.
Mimo ulewy po raz pierwszy doceniamy nawierzchnie jakie oferuje szlak wschodniej Polski.
Przejechaliśmy ok. 20 km. Odrobinę wkurzeni zostawiamy rowery w garażu i ruszamy na podbój Przemyśla. Zziębnięci przysiadamy w Cudach wiankach - na oko to najlepsza restauracja w rynku i jest warta grzechu - tu zjecie najlepszą zupę z pieczonych pomidorów w życiu. Żegnamy pierwszy dzień wakacji w Absyncie, którego wystrój w pełni oddaje nazwę, a w karcie odnaleźć można Zieloną Wróżkę - podaną w tradycyjny sposób, którego nie sposób zapomnieć.
Wielka włóczęga dopiero przed nami.
Dzień 2. Odcinek Przemyśl - Wielkie Oczy. Z mieszanymi uczuciami opuszczamy Przemyśl - samo miasto jest warte dłuższego pobytu, ale słabe oznakowanie i fatalny stan szlaków zniechęciły nas do zwiedzania.
Przejeżdżamy na lewy brzeg Sanu kładką pieszo-rowerową. Dzisiaj grzecznie pilnujemy szlaku, który jednak aż do przeprawy na Sanie w Nizinach prowadzi drogami gminnymi. Jedziemy więc gęsiego po drodze przystając w ciekawych miejscach: arboretum w Bolestraszycach i forcie San Rideau, niezliczonych przydrożnych kapliczkach, kościółkach i cerkwiach ...
San przekraczamy fantastyczną wiszącą kładką - za nią szlak prowadzi już polną szutrową drogą. Dalej jest rożnie, ale nie zmienia się jedno - oznakowanie nie pozwala zboczyć ze szlaku a nawierzchnia w najgorszym razie to jeszcze nie ubity do końca kliniec.
W trasie zastaje nas pora obiadowa - niezrażeni brakiem gastronomii rozkładamy sprzęt i korzystając z uprzejmości pani ze sklepu w Chotyńcu gotujemy w zacisznym ogródku. Nie spodziewaliśmy się, że ten dzień będzie tak długi. Do dzisiejszego celu czyli Wielkich Oczu przejechaliśmy 67,4 km z pełnym obciążeniem i nie oszukujmy się - bez żadnego przygotowania. Mamy poważne obawy co będzie nazajutrz z naszymi kolanami. Zniechęcenie niweluje komfort noclegu, którego nie spodziewaliśmy się na końcu świata. W centrum wsi dom weselny Sielanka oferuje znużonym podróżnym czyste pokoje z łazienkami, kuchnię z jadalnią i - co najbardziej interesowało najmłodsze pokolenie - darmowy internet. Przemili ludzie, cały ośrodek otwarty, pani po uzgodnieniu ceny zostawiła nas samych - jutro klucze oddamy w sklepie ... Wyspani i o dziwo na chodzie, pijemy poranną kawę w ogródku, przy oczku wodnym - takie luksusy nie spotkają nas już do końca wyprawy.
Dzień 3. Wielkie Oczy - Horyniec Zdrój. Szlak prowadzi leśnymi drogami - wszędzie asfalt. Jesteśmy blisko granicy, mijają nas różne dziwne pojazdy mimo zakazu wjazdu ... Wzbudzamy niewątpliwe zainteresowanie również Straży Granicznej - obyło się bez legitymowania, ale chyba tylko ze względu na nasze rodzinne miasto. Panowie nie mogli uwierzyć, że wieźliśmy rowery na drugi koniec Polski a teraz błąkamy się po podkarpackich lasach. A w lasach można znaleźć zapomniane osady, cudowne kapliczki i ... leśne smakołyki.
Po przejechaniu 40,5 km dojeżdżamy do Horyńca-Zdroju. Obiad w miarę, mało na talerzu i kelner z fochem. Miasteczko uzdrowiskowe z ciekawym architektonicznie parkiem zdrojowym, w jednym z ośrodków ogólnodostępny basen i fantastyczne pole namiotowe. Camping "Pod lasem" miejsce na rozbicie się na miękkiej murawie, obok sad właścicielki i ogród warzywny. Warunki spartańskie, ale poranne i nocne ptasie trele rekompensują takie drobiazgi.
Dzień 4. Horyniec Zdrój - Susiec. Pierwsze zwijanie biwaku idzie dość sprawnie i mimo kolejki do prysznica jeszcze rankiem wyruszamy na szlak. Planowane odbicie ze szlaku - i oglądamy urocze kapliczki poświęcone ważnym dla tych okolic wydarzeniom i strzegące źródeł bijących w tych okolicach. Dalej już zgodnie z mapą i oznaczeniami - naprawdę trudno zgubić Green Velo na każdym rozjeździe lub kawałek za nim stoi charakterystyczny pomarańczowy znaczek.
Na obiad przystajemy w Narolu i jest to kolejne miejsce godne polecenia - Narolskie smaki - tu można się najeść prawdziwym domowym jedzeniem, za niewielkie pieniądze. Tuż przed obiadem łapiemy pierwszą - i o dziwo jedyną - gumę w trakcie wyprawy. Żeby było zabawniej okazuje się, że napięcia nie wytrzymała łatka, która się po prostu odkleiła.
Posileni i odrobinę rozleniwieni wpadamy na idiotyczny pomysł skrócenia drogi do szumów - czyli przełomów rzeki Tanwi. Chcemy obejrzeć je jeszcze przed dzisiejszym noclegiem. Z mapy wynika, że zaoszczędzimy ok. 4 km. Najpierw więc pół godziny szukamy początku szlaku, potem za nic mamy ostrzeżenia innych rowerzystów, że przed nami tylko piach. No i cóż, grzęźniemy w tymże, pchamy rowery, gryzą nas pająki i niektórym puszczają nerwy. Do szumów dojeżdżamy o zachodzie słońca. Mimo wszystko razem znajdujemy pole namiotowe w Suścu, gdzie czekają nas innego rodzaju przygody - na nie jednak nie mamy już żadnego wpływu. Przejechaliśmy 54,5 km oszczędzając 4 km na odległości i dodając dobrą godzinę pchania ciężkich rowerów przez piach. Nie róbcie tego.
Po kolorowej nocy, korzystając z dobrodziejstw ciepłej wody robimy pranie i obwieszamy sakwy. Przed nami Roztocze.
Dzień 5. Susiec - Zwierzyniec. Postanawiamy rozpocząć podbój Roztocza od rozpoznania dalekich widoków - niestety widok z góry wieży widokowej jest taki sam jak spod jej stóp. Szlak prowadzi nas do Józefowa i w jego okolicach jedziemy jedyną drogą rowerową jaka nam się trafiła. W samym Józefowie w informacji turystycznej spotykamy przesympatyczną panią - fankę trójmiasta i pyszną piekarnię z nie najgorszą kawą. Z Józefowa szlak prowadzi nas w ostępy Roztoczańskiego Parku Narodowego, którego mikroklimat działa orzeźwiająco nawet w największe upały. I tak po zaledwie 39,5 km - co to dla nas :) docieramy do Zwierzyńca. Rozbijamy namioty i ruszamy w miasto.
Sam Zwierzyniec rozczarowuje jednak kościół "na wodzie" to pozycja obowiązkowa.
Oprócz samego kościółka z przepiękną barokową elewacją warto zobaczyć dawne zabudowania ordynackie, browar i dzielnicę Borek - kompleks domów drewnianych powstały w latach 20 i 30-tych XX w., a trzeba się spieszyć bo niezeszpeconych domów zostało dosłownie parę. Smaczny, choć niezbyt tani obiad jemy w Karczmie Młyn z widokiem na staw i najsłynniejszy zabytek Zwierzyńca. Co do pozostałej części miasta, cóż kto bywa w nadmorskich kurortach ten wie.
Noclegu na polu namiotowym w Zwierzyńcu nie będziemy specjalnie wspominać, mało drzew, czynne z przerwami - niby nowe - prysznice i sąsiedztwo dyskoteki sprawiają, że z przyjemnością pozostawiamy za sobą dawną siedzibę ordynacji zamojskiej.
Na takich drogach czuję smak dzieciństwa, tylko wieś już jakby nie ta ...
Temperatura, wiatr i ukształtowanie terenu są przeciwko nam. Cała trasa biegnie wzdłuż dróg, w tym jedną drogą krajową w kierunku Szczebrzeszyna o masakrycznym dla nas nachyleniu. W końcu mokrzy i o ostatniej kropli wody wtaczamy się na szczebrzeszyński rynek. Dopiero po uzupełnieniu płynów jesteśmy w stanie przywitać się z brzmiącym chrząszczem i rozejrzeć się po kościołach trzech religii. Miasteczko mimo przebiegającej tuż przy rynku drogi krajowej ma wciąż klimat tygla wielu kultur, położonego na skrzyżowaniu szlaków handlowych. Z myślą o rychłym powrocie odjeżdżamy w kierunku Zamościa. Jedziemy częściowo Green Velo, potem jak najdłużej się da drogami gminnymi, tak by jak najkrócej korzystać z drogi krajowej. Ostatni odcinek okazuje się jednak całkiem przyjemny - jedziemy dość szerokim poboczem. Kierowcy są przyzwyczajeni do dużego ruchu rowerowego i zachowują odpowiednią odległość.
W Zamościu zatrzymujemy się na campingu w pobliżu starego miasta, jest głośno - od drogi wjazdowej do miasta dzieli nas tylko pas zieleni, pole jest małe, ale jest ciepła woda, czyste natryski i miękka trawa.
Przejechaliśmy 55,2 km, a w sumie 277 km. To właściwie koniec naszej włóczęgi - teraz czeka nas dzień w mieście idealnym, a potem kolejne przygody kolejowe.
Bladym świtem opuszczamy Zamość z dworca widmo - zamkniętego na cztery spusty - bilety kupimy dopiero w pociągu.
A operatywny kierownik pociągu pomieści wszystkich chętnych.
W drodze z Lublina do Warszawy poznajemy urok Przewozów Regionalnych - szerokie drzwi i zdarza się, że niskie schody - do takiego wagonu nawet ja mogę wtaszczyć rower z sakwami.
Powrót do domu - żegnamy lato i naszą pierwszą - nie ostatnią - włóczęgę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz